+8
Marcin Janek 29 września 2014 18:09

La Paz to miasto urzekające. Położone w wysokich górach i otoczone ze wszystkich stron jeszcze wyżej zawieszonymi na skalistych wierzchołkach przedmieściami wita przybyszów swym specyficznym wdziękiem. Z początku niełatwo je polubić. Zanieczyszczone i zatłoczone sprawia wrażenie hałaśliwej, chaotycznej metropolii. Turysta z trudem przeciska się wąskimi chodnikami wśród tłumu ludzi, straganów z wszelakim dobrem, omijając dziury i błoto.



Tłumy mieszkańców na każdej ulicy


Wciąż pod górę i z górki. To nic miłego gdy przyleciało się właśnie znad morza i każdy krok sprawia trudność. Po kilkunastu metrach wspinaczki zadyszka. Po godzinie - zmęczenie. Do tego jest zimno. Za dnia zaświeci przez chwilę słońce. Można zdjąć kurtkę. Za chwilę przesłonią je chmury i znów trzeba się ubrać. W nocy jest już naprawdę chłodno, a nieogrzany pokój hotelowy nie zapewni nam relaksującego spokojnego snu. Trzeba wejść pod kilka koców i spróbować zasnąć.



Niekończące się przedmieścia La Paz


Spacerujemy i wciąż słyszymy trąbienie aut, które przeciskając się po równie wąskich krętych ulicach próbują przy pomocy dźwięku utorować sobie drogę naprzód. Od czasu do czasu uderza nas w nozdrza okropny zapach. Po pewnym czasie już wiemy, że po raz kolejny minęliśmy bazar, a okutana w kilka swetrów Indianka w zabawnym meloniku na głowie siedzi na ziemi sprzedając mięso. Trzeba coś zjeść, a aromaty dobiegające z ulicy do tego nie zachęcają.



Gołębie na Plaza Murillo


Tych gotowych potraw, które sprzedaje się z przenośnych straganów nie będziemy nawet próbować. Lokale gastronomiczne zwykle też nie zachęcają. To przeważnie smażalnie, które oferują za grosze kawałki kurczaka z frytkami i majonezem. Czujemy przepalony stary olej. Dopiero po jakimś czasie wiemy gdzie można zjeść i się najeść.



Codzienne życie mieszkańców


Początki nie są zachęcające. Dopiero gdy wstanie nowy dzień, zaświeci słońce, zakupione w aptece „sorojchi pills” zaczną działać, a potworny ból głowy ustąpi, gdy kupimy na straganie wielką, słodką papaję, a na obiad zaserwują nam olbrzymi talerz pysznego jedzenia, którym się podzielimy i dwie miski świetnej gęstej zupy w znalezionym dzień wcześniej lokalu, gdy na pochmurnej, surowej twarzy Boliwijki zapytanej o drogę zagości piękny uśmiech i zaczniemy na własną rękę odkrywać tajemnice tego niezwykłego miasta – wówczas odkryjemy ze zdziwieniem, że La Paz, miasto pokoju, da się polubić. Po paru dniach będziemy zachwyceni.



W La Paz nawet dzieci rzadko się uśmiechają


Boliwijska nieformalna stolica kraju to zadziwiające połączenie tradycji z nowoczesnością. Stare, pięknie zdobione kamienice i drapacze chmur z betonu i szkła. Zbudowane przez hiszpańskich zdobywców kościoły i kiczowate stragany z pamiątkami. Hałaśliwe ciężarówki, które przejeżdżają ulicą, wzdłuż której w jednym ze sklepów ustawiła się kolejka mieszkańców w oczekiwaniu na ofiarę dla Pachamamy, którą przygotuje każdemu z nich za odpowiednią opłatą sprawdzona „specjalistka”.



Magiczne stragany z czarodziejskim asortymentem


Bo La Paz to miasto magiczne. Tu każdy żyje w czterech wymiarach, tyle że zamiast czasu, którego upływu nikt specjalnie nie zauważa, niezwykle istotny jest wymiar duchowy. Ludzie wierzą w magię i czary, a rynek podąża za oczekiwaniami konsumentów i zapewnia im właściwą pożywkę.



Ogromne zielone dynie


Są bazary z owocami i warzywami wszelakiej maści. Kupimy pomarańczowe papaje, kwaśne karambole, marakuje z galaretowatym jądrem w twardej skorupie, wielkie podłużne ananasy. Mamy kilka rodzajów kukurydzy - do wyboru i koloru, dosłownie. A każdy gatunek ziemniaka ma swoją nazwę, więc trzeba sprecyzować oczekiwania, by uniknąć nieporozumień i ironicznych uśmiechów pań, które poważnie traktują handel detaliczny, ważą uczciwie na ręcznej wadze i nie używając kas fiskalnych i paragonów inkasują opłatę – zawsze niewielką. Bo Boliwia to tani kraj, a owoce kosztują naprawdę mało.



Słodkie pyszne i tanie – owoców tu nie brakuje


Jest mięso, które nieszczególnie pachnie. Znajdziemy też bez trudu świetne domowe wypieki. Słodkie i słone, zawsze świeże i smaczne – wszystko schodzi na pniu, więc nie ma czasu, by zczerstwieć. Są też ryby i owoce morza w całkiem niezłym asortymencie jak na miasto i kraj, który stracił dostęp do morskiego wybrzeża bardzo dawno temu w jednej z zapomnianych wojen.



Kolorowe boliwijskie bazary


W ten sposób Boliwijczycy napełnią żołądki. Ale to nie wystarczy. Choć przyjęli wiarę, którą narzucili im hiszpańscy zdobywcy, chodzą do kościoła i żarliwie się modlą, nierzadko na głos. Nie przeszkadza im to wyrzucić papierka pod filarem, więc po paru godzinach robi się z tego mały stosik. Nie zapomnieli jednak o wierze przodków. Na wszelki wypadek złożą ofiarę Matce Naturze.



Iglesia de San Francisco – nieformalne centrum nieformalnej stolicy


Aby uprosić ją o wszelakie łaski należy sporządzić stosowny dar, który zasygnalizuje jej w subtelny ale niedwuznaczny sposób, o co się nam rozchodzi. A zatem papierowe imitacje banknotów to ewidentna prośba o dobra materialne. Nie będziemy się rozdrabniać – grube nominały, koniecznie dolarowe. Przecież boliwiano to tylko ułamek dolara, a euro w dzisiejszych czasach niepewne. Z kolei gruby nominał świadczy o powadze sytuacji, nie chcielibyśmy przecież zostać obdarowani jednodolarówkami.



Boliwijskie oswajanie śmierci


Są też plastikowe domy – wszak każdy musi mieć gdzie mieszkać, a najlepiej w dużym, ogrzanym własnym domu. Są imitacje pożywienia – oby nikt nie chodził głodny. Niektóre przedmioty sugerowały prośby o hmm.... męskie siły witalne. Są też orzechy, kwiaty i cała masa ozdób, złotka sreberka, duperelki. Kartoniki jak klocki domina z wyrysowanymi symbolami.



Ofiara dla Pachamamy


Mieliśmy okazję zobaczyć żmudne przygotowanie ofiary dla jednej osoby. Na końcu papierowe opakowania, jak u nas na kwiaty, pieniądze – te prawdziwe – zmieniają właściciela, a zadowolona Indianka zabiera swój stosik i uśmiechnięta odchodzi w dal. Są też sklepy z maściami, ziołami na wszelakie dolegliwości, suszonymi wężami, jaszczurkami, czy skorpionami. Są płody lam, które nikogo tu nie szokują – wszak to święty zwierz Pachamamy, więc czemu tu się dziwić?



To tutaj zwyczajny obrazek


Do La Paz przylatujemy po południu. Taksówka do miasta to stała opłata 60 boliwiano. Terminal lotniska malutki. Można wymienić walutę po korzystnym kursie ale trzeba wyłożyć przynajmniej 100 USD, by uniknąć prowizji. Mamy całkiem przyzwoity hotel niemal w środku miasta, więc nie musimy za dużo chodzić, co na tej wysokości ma ogromne znaczenie. W okolicy kościoła św. Franciszka, który tworzy nieformalne centrum, zwłaszcza idąc pod górę ulicą Sagarnaga, znajdziemy lepsze i droższe lokale gastronomiczne. Tam też się posilaliśmy.



Głowna arteria miasta


Warto spytać o wielkość porcji. Niektóre dania można spokojnie zjeść we dwoje. Oprócz typowych potraw mamy szansę, by spróbować ciekawostek, o które trudno w Europie, np. steka z lamy. Za solidny dwudaniowy posiłek dla dwóch osób: zupę – krem, drugie danie oraz owocowe szejki płaciliśmy w takich miejscach niecałe 100 boliwiano (ok. 45 PLN). Oczywiście bez kłopotu można znaleźć tańsze lokale, tyle że wybór i jakość potraw mogą być tam wątpliwe.



Katedra


Po dwóch dniach postanowiliśmy odetchnąć od hałasu i zrelaksować się gdzieś poza miastem. Wybraliśmy miniaturową boliwijską Kapadocję – Valle de la Luna. Dojazd jest bardzo prosty i tani. Stajemy wzdłuż głównej arterii miasta – Avenida 16 de Julio - na jednym z oznaczonych przystanków i łapiemy dowolny autobus, który udaje się w kierunku Mallasy lub ogrodu zoologicznego (Zoologico). Za bilet płacimy kierowcy. Po niecałej godzinie jesteśmy na miejscu.



Gmach parlamentu


Księżycowa dolina to spokojne miejsce, w którym nie spotkaliśmy tłumu turystów, a zarazem idealne na aktywny wypoczynek. Mamy do wyboru dwie różne trasy. Krótsza, piętnastominutowa to właściwie przyjemny spacer. Dłuższa droga zapewni nam piękniejsze widoki i dużo większe zmęczenie na mecie. Tak na wszelki wypadek zgłębiliśmy uroki obu tras.



Czwarty do brydża


Po drodze niezwykłe twory wyrzeźbione przez naturę w miękkiej podatnej skale. Ciekawe formy, które bez trudu dopasujemy do znanych kształtów, które nas otaczają. Niektóre zostały nazwane ale to przecież nasza wyobraźnia podsunie nam najbardziej odpowiednie skojarzenie. W zależności od kąta obserwacji i odległości oraz otoczenia nasze oko może dopasować widziany obraz do innego znanego z życia obiektu.



Boliwijskie symbole


Kratery i ostro zakończone kolumny, wąwozy i skalne twory, do tego mostki, schody, sucholubna roślinność, a nawet nieliczni mieszkańcy tej surowej krainy – niewielkie wiewiórki skaczące po jasnych kamieniach, jaszczurki i ptaki. Piszemy o skale ale tak naprawdę przyroda wyrzeźbiła swoje dzieło w suchej, twardej glinie.



Wąskie ulice miasta


To sympatyczna wycieczka na pół dnia, która nie wymaga szczególnych środków ani wcześniejszych przygotowań. Niedrogi bilet wstępu kupimy w kasie przed wejściem, a urocza młoda Boliwijka w stroju ludowym wręczy nam mapkę i chętnie zapozuje do wspólnego zdjęcia. Warto zabrać ze sobą solidną butelkę wody – na miejscu zapłacimy za nią znacznie więcej, a słońce potrafi silnie przygrzać.



Chaotyczna zabudowa


W dzisiejszej części praktycznej naszej relacji napiszemy Wam o wymianie pieniędzy. O Chile napomknęliśmy już w poprzednim odcinku. Używamy tam peso w monetach i plastikowych banknotach. W Chile nie mieliśmy problemów z wymianą lekko uszkodzonych dolarów czy euro. Jednak nawet nieznacznie przedarty banknot nie będzie się nadawał do wymiany w Peru i Boliwii, ewentualnie zaproponują nam dużo gorszy przelicznik. Warto zatem zwrócić uwagę na jakość banknotów, które przywieziemy z kraju. Z tym, że nie należy przesadzać – to nie Birma i pogniecione ale nie przedarte są w pełni akceptowane.



Valle de la Luna

Nominały nie są istotne – studolarówki wymienimy po tym samym kursie co banknoty dziesięciodolarowe. W Boliwii w obiegu znajdują się boliwiany, w Peru – nowe sole. Obie te waluty mają stosunkowo korzystny przelicznik, więc pomimo częstego zaokrąglania cen do pełnej jednostki w użyciu są również lokalne grosze – odpowiednio centavo i centimo.



Niezwykłe twory przyrody


Zabrać ze sobą dolary czy euro? We wszystkich krajach, które odwiedziliśmy podczas tegorocznej wyprawy nie ma to żadnego znaczenia. Wymienimy obie waluty po rozsądnych kursach. Istotny będzie natomiast punkt wymiany. Na lotnisku w La Paz nie ma problemu. W Limie nie próbowaliśmy wymieniać pieniędzy, nie znamy więc lotniskowych kursów. Te w mieście są bardzo korzystne. W Limie wymienialiśmy dolara po rekordowym kursie 2,83 sola. Na granicy boliwijsko - peruwiańskiej kurs jest gorszy – za dolara zapłacą nam tylko 2,75 sola.



Starszy pan w kapeluszu


Pieniądze możemy wymienić w banku ale korzystniej zrobić to w kantorze. Nigdzie nie wymagano od nas okazania paszportu, oszczędzamy zatem na czasie, a kolejek nie ma. W Peru odrębną instytucją jest cambista. To człowiek, który zajmuje się wymianą walut. Możemy bezpiecznie skorzystać z usługi, którą oferuje. Kurs peso i sola już podaliśmy. Za dolara płacono nam 6,88 boliwiano.



Boliwijska Kapadocja w miniaturze


Kończąc dzisiejszy odcinek napiszemy co nieco o bezpieczeństwie w podróży. Naszym zdaniem zarówno Chile, jak i Boliwia oraz Peru są krajami bezpiecznymi, a turysta przy zachowaniu minimalnych środków ostrożności nie powinien mieć żadnych kłopotów. Służby mundurowe są uprzejme i pomocne. Policji jest sporo ale jej funkcjonariusze wykonują zwykłe, rutynowe czynności. Patrole raczej zapobiegają incydentom, a nie zwalczają ich skutki.



Chwila relaksu daleko od miasta


Wyjątkiem są zamieszki. Peru zaangażowane jest właśnie w kampanię przed wyborami samorządowymi. To w tym kraju bardzo poważna sprawa. Napiszemy o tym więcej w jednym z kolejnych odcinków. My mieliśmy kłopoty, by dotrzeć alternatywną trasa do Machu Picchu. To również efekt wyborów, a konkretnie strajków i blokad drogowych, które miały wywrzeć odpowiednią presję na lokalnych władzach przed głosowaniem. Widzieliśmy patrole uzbrojonych służb prewencyjnych przygotowanych do odpierania ewentualnych ataków demonstrantów w Cuzco i Aguas Calientes.



Konstrukcje inżynierskie


To nie są jednak zazwyczaj kwestie, z którymi muszą się zmagać turyści. Jedyną nieprzyjemną sytuacją, której doświadczyliśmy w czasie naszej ponad trzytygodniowej podróży była próba kradzieży na sztuczny tłum w Puno nad jeziorem Titicaca. Spacerując wieczorem po mieście trafiliśmy na roboty drogowe. Węższy chodnik i spory tłum ludzi wykorzystywali złodzieje.



Jeden z wielu punktów widokowych


Była to nieudolna próba bez efektu, a ewentualna kradzież portfela z zamkniętej kieszeni skończyłaby się niewielką stratą. Nie chodzimy po mieście z gotówką, zwłaszcza po zmroku. Lepiej zostawić pieniądze i karty płatnicze w hotelu. Podczas naszych licznych podróży nigdy nie zdarzyła nam się kradzież z pokoju hotelowego.



W księżycowej dolinie nie spotkamy wielu turystów

W kolejnym odcinku naszej relacji opiszemy Wam nasze przygody nad pięknym, wysoko położonym jeziorze Titicaca po boliwijskiej stronie wybrzeża. Zrelacjonujemy nasz pobyt w niewielkim miasteczku Copacabana i całodniową wycieczkę na cudowną Wyspę Słońca, z której rozciągają się fantastyczne widoki. Zapraszamy!



Copacabana nad jeziorem Titicaca

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

manutdfanboy 29 października 2014 18:06 Odpowiedz
Kiedy 4 częśc?
karamelka 1 listopada 2014 14:36 Odpowiedz
Ja też czekam na 4-tą część! :) Planuję bardzo podobną wyprawę do Waszej i każda wskazówka jest dla mnie cenna.